Józef Chryczyk, 83-letni mieszkaniec Wałbrzycha, jest jednym z nielicznych żyjących uczestników słynnej bitwy pod Monte Cassino. Mimo, że brał udział w szturmie na Monte Cassino, nie został zaproszony do Włoch w rocznicę bitwy.
Przed dwoma tygodniami obchodzono 60. Rocznicę zwycięskiego polskiego ataku na Wzgórze Monte Cassino. Zewsząd padały informacje, że w tym pamiętnym miejscu spotkali się wszyscy żyjący uczestnicy bitwy. Jednak ie wszyscy.
O panu Józefie zapomniano. Zapomniano w stolicy, zapomniano na szczeblu związku kombatantów w Wałbrzychu. Rodzina pana Józefa kilkakrotnie dopytywała się w związku kombatantów w Warszawie, jakie są możliwości, by na te wielkie uroczystości mógł pojechać i pan Józef. Liczyła, że kiedyś zostanie zaproszony, jak inni, co tam pojechali, i będzie uczestniczyć w tym apelu poległych. Niestety nie doczekała się odpowiedzi. Czyżby teoria o potrzebie posiadania wszędzie znajomości, dotyczyła także środowiska kombatanckiego?
Jak czuł się pan Józef Chryczyk w dniu rocznicy bitwy? – Było mi przykro, ze mnie tam nie ma, że choć raz nie mogę oddać hołdu zabitym kolegom – mówił. W starych błękitnych oczach pojawiły się łzy. Tylko na krótko. To mocny człowiek o wspaniałym temperamencie, nie przywiązujący wagi do zaszczytów. – I tak dużo więcej miałem szczęścia niż moi koledzy, którzy tam pozostali na zawsze, dodaje.
Józef Chryczyk trafił pod Monte Cassino z 3. Dywizją Strzelców Karpackich. Był strzelcem karabinowym. Brał udział w głównym kilkudniowym natarciu na klasztor, nie jako piechur, ale jako strzelec, który kolegów osłaniał w walce. Obok niego padały trupy obu walczących wojsk. Oczywiście, ze byłem w klasztorze na wzgórzu zaraz po bitwie. Kto by tam nie poszedł, żeby to zobaczyć, na koniec, jak wyglądała warownia, której tak długo bronili Niemcy i jak łopocze nad nią flaga. O przebiegu bitwy pan Józef może opowiadać długie godziny.
Życie pana Józefa Chryczyka nie rozpieszczało. Urodził się w Ochotnicy. Jest góralem! Jeszcze na długo przed wojną jego rodzice przenieśli się na Wschód dawnej Polski. Nocą, wiosną 1940 roku aresztowało ich NKWD. Rodzina trafiła na Sybir do Komi. Stamtąd udało się wyrwać, dzięki szczęśliwemu dla niego splotowi okoliczności. Trafił do polskiego wojska. Jego ojciec i matka zostali w zimnej Komi na zawsze i słuch po nich zaginął. Pan Chryczyk miał wiele szczęścia. Dotarł do formującej Armii generała Andersa. Pamięta doskonale generała Władysława Sikorskiego, który wizytował pierwsze oddziały. Potem była długa droga morska do Afryki, powrót do Iraku, gdzie wojsko się szkoliło i droga morska na front na Półwysep Apeniński.
Po zakończeniu wojny wszyscy karpatczycy rozjeżdżali się po świecie. On nie miał gdzie wracać. Wygrał Szkocję. Tam kazano mu rozbrajać miny. – To już mu się mocno nie spodobało – Skoro przeżyłem bitwę pod Monte Cassino, dlaczego teraz, kiedy jest pokój, mam się jeszcze narażać? -pomyślał… i wrócił do Polski.
W Wałbrzychu nie chciał iść do kopalni. Wolał uprawiać ziemię, został rolnikiem. Gdy pytamy, czy miał kłopoty z tego powodu, ze był w Armii Andersa, tylko macha ręką.
-Wielokrotnie wzywali mnie na UB, szkoda gadać. Kariery nie dali zrobić. Komuna mocno tego pilnowała, by zatrzeć ślady o naszym bohaterstwie pod Monte Cassino, ale się nie dało. Na szczęście! Prawda zwycięży zawsze!
Krystyna Smerd, Tygodnik Wałbrzyski